Pamiętacie jak pisałam posta o kosmetykach, które zamówiłam na trądzik? Przesyłka już odebrana. Doszła w ekspresowym tempie, pomimo tego, że za chwilę święta. Pierwsze zabiegi też już za mną. Oczywiście zaczęłam od karnalitowego błota z morza martwego.
Kiedyś już kupiłam błoto, innej firmy. Nie byłam z niego zadowolona, bo było w postaci piasku, które w odpowiedniej ilości miałam łączyć z wodą. Zatem przed przystąpieniem do zabiegu nalewałam wody, ale zamiast pięknej maseczki robiły mi się grudy. Ostatecznie zatem wyglądało to tak, że składniki łączyłam i mieszałam blenderem. I pewnie nawet przeżyłabym fakt, że miałam zawsze kupę sprzątania, ale już dużo gorzej znosiłam nieziemskie pieczenie skóry, jakie następowało po około 3 minutach od nałożenia maski.
Te błoto, które zamówiłam z polecenia mojej koleżanki nie jest wysuszone. Maseczkę można nakładać natychmiast, beż żadnych dodatkowych komplikacji. Bardzo mnie to ucieszyło. Ale jeszcze ważniejsze było to, że po nałożeniu kosmetyku nie odczułam żadnego pieczenia. Pełen komfort.
Pryszcze oczywiście nie zniknęły, ale cera stała się bardziej miękka w dotyku, gładsza. Odczuwam równicę już po pierwszym zastosowaniu. Ponadto widzę, że łoju jest mniej. Bo moja cera nie błyszczy.
Maseczki jeszcze nie używałam. Ale zabiegi stosować będę naprzemiennie. Im więcej broni użyję przeciwko pryszczom, tym szybciej znikną.
Zrobię wszystko, aby mieć taką cerę.
Jeśli chodzi o te magiczne gąbeczki do demakijażu twarzy, to oczywiście skusiłam się na ich zakup. I powiem wam, że nie żałuję. Są naprawdę cudownie miękkie i nie podrażniają mojej skóry. Za to dobrze ja oczyszczają. Używam ich codziennie, są o niebo lepsze, niż płatki kosmetyczne.